Miesięczne archiwum: kwiecień 2022

Dlaczego ta rezygnacja ?

W środę 23 marca Jarosław Paczos, prezes Stowarzyszenia Sąsiadów Zakładu Utylizacyjnego, ogłosił, że rezygnuje z udziału w Radzie Interesariuszy ZU, w której reprezentował stronę społeczną.

Joanna Wiśniowska (Gazeta Trójmiasto): Osiem lat poszło na marne?

Jarosław Paczos, prezes Stowarzyszenia Sąsiadów Zakładu Utylizacyjnego: Tak, straciliśmy dużo czasu. Choć są jakieś pozytywne elementy tej współpracy, to nadal śmierdzi, a zakład nie ma strategii na przyszłość. To przysłania wszelkie osiągnięcia tych lat.

Dlaczego pan zrezygnował?

– Najważniejszym argumentem za odejściem była źle działająca kompostownia. W projekt zainwestowano ponad 40 mln zł, obiecywano poprawę. Ja sam włożyłem w to dużo energii i czasu – może niewspółmiernie do tego, co Zakład Utylizacji, ale brałem udział w dialogach technicznych czy opracowywaniu koncepcji kompostowni. 

Wierzył pan, że ta inwestycja coś zmieni? 

– Tak, bo głównym źródłem odoru był dwuhektarowy otwarty plac dojrzewania kompostu. Trzeba było go zamknąć pod hermetyczną halą i zbudować kompostownię. Wydawało mi się, że to radykalnie poprawi sytuację. Nie doceniłem tego, że zanieczyszczenie odpadów kuchennych plastikiem, workami foliowymi uniemożliwia prawidłowe jej działanie. Jakość segregacji „u źródła” jest fatalna i to powinno przede wszystkim ulec poprawie. Dlatego składam rezygnację, ale uważam, że winni to zrobić przede wszystkim ci, którzy zajmują się tym zawodowo. Ale – wiadomo – że taki scenariusz nie zostanie zrealizowany.

Dlaczego?

– Michał Dzioba, prezes Zakładu Utylizacyjnego, uważa, że kompostownia spełnia założone cele. Nie rozumiem takiego podejścia. Moim zdaniem to zawodowy, oficjalny optymizm, który wychodzi z ust prezesa. Gdy słyszę takie słowa, to w reakcji jedynie mogę zrezygnować. Jak kompostownia działa, każdy czuje. Nie zmienią tego ustne próby zaklinania rzeczywistości. Nie chcę brać udziału w takiej szopce. 

Co przelało czarę goryczy? 

– Słowa prezesa, że kompostownia spełnia założenia. Tej opinii nie zmieniły nasze rozmowy, przedstawione argumenty, więc co ja mogę zrobić? Kogo jeszcze próbować przekonać? Czuję się bezsilny, nie ma już instancji, do której mógłbym się odwołać. Rozmowa z prezydent Aleksandrą Dulkiewicz i prezydentem Piotrem Grzelakiem też nie przyniosła żadnych zmian. 

Miał pan poczucie, że strona społeczna to kwiatek do kożucha w Radzie Interesariuszy?

– Z czasem coraz bardziej tak. Coś się zadziało, gdy powstawał projekt kompostowni, gdy realizowano tę inwestycję. Ale efekt jest tragiczny, a za tym nie idzie żadna refleksja czy strategia. Od dłuższego czasu zwracam uwagę, że pojemność kwater się kończy i trzeba pomyśleć, co będzie dalej. Istnieje potrzeba odnalezienia nowej lokalizacji dla przetwarzania odpadów biologicznych, ale nie ma na to chęci. Pewnie politycznie to niewdzięczna rola, trudne zadanie, ale od tego są władze miasta, żeby podejmować takie tematy.

Czyli nie tylko o zawodowy optymizm chodzi?

– Tak, to zadanie, które wybiega poza okres kadencji wyborczej. Szukanie lokalizacji, załatwienie kwestii papierkowych, budowa – to zajmie co najmniej 10 lat. Ale tego nie można odpuścić, trzeba to zrobić, choć w zupełnie innej formule technologicznej, co sprawi, że nie będzie składowiska, które powoduje odór. Wtedy nie będzie śmierdziało ani na Szadółkach, ani w nowej lokalizacji.

To w czym problem?

– Chętnie zadałbym władzom to samo pytanie. Może już sama analiza lokalizacji wywoła w danej dzielnicy protesty? Najwygodniej jest więc nic nie robić. Część opinii publicznej uważa, że skoro wysypisko jest w takim miejscu, to ludzie, którzy mieszkają dookoła, wiedzieli, na co się pisali. To straszne i egoistyczne myślenie.

Gdy osiem lat temu obejmował pan stanowisko, myślał pan, że taki będzie koniec pańskiej misji?

– Nie, jestem optymistą i wydawało mi się, że długofalowa, organiczna praca przyniesie efekty. Uważałem, że o ile nie mają sensu pojedyncze akty protestu, o tyle już głębokie wniknięcie w procesy technologiczne pozwoli na wypracowanie kompromisu i dobrych rozwiązań. Ale nic z tego nie wyszło, Zakład Utylizacji idzie w zaparte.

Co działo się przez te osiem lat? 

– Decyzję o zaangażowaniu podjąłem dwa lata przed tym, zanim zasiadłem w Radzie Interesariuszy ZU. W 2012 r. założyliśmy Stowarzyszenie Sąsiadów Zakładu Utylizacyjnego. Gdy pojawiłem się w zakładzie w maju 2012 r., widziałem bałagan, brak dobrego gospodarza, ale dostrzegałem duży potencjał do poprawy. W następnych latach zadziało się wiele dobrego. Poprawiono np. system odgazowywania kwater, co było reakcją na nasze postulaty. Przez długi czas nie było więc problemu z gazem wysypiskowym. Z odorem z kompostowni też mieliśmy sobie poradzić, budując kompostownię. Kolejna sprawa to spalarnia – jest mała, dookoła niewiele jest miejsca na jej rozbudowę, a jej lokalizacja jest fatalna, jeśli chodzi o ukształtowanie terenu i warunki meteorologiczne. No i co bardzo ważne – nie będzie służyć spalaniu odpadów biologicznych, jak zakładano, tylko frakcji wysokoenergetycznej. Więc nie do końca rozwiąże się problem zarządzania odpadami w naszym rejonie – choć przyznaję, że na ostatniej radzie przedstawiciele spalarni obiecali spalanie odorotwórczej frakcji, tzw. podsitowej. Trzeba ich trzymać za słowo. Jest jeszcze inna kwestia – spalarnia zabrała miejsce składowania. Według moich obliczeń za 10 lat nie będzie miejsca na magazynowanie, a nie wszystko da się zrecyklingować i sprzedać. Jeśli moje przewidywania się spełnią, to za dekadę będzie potrzebne znalezienie kolejnej lokalizacji dla odpadów biologicznych lub podwyższenie kwatery. A przecież im większa góra, tym większe oddziaływanie na okolicę. To będzie dramat dla południowego Gdańska. Nowa lokalizacja to zdecydowanie lepsza opcja. Ale jak już wspominałem, projekt, realizacja, znalezienie funduszy – to zajmuje wiele czasu. Moja rezygnacja to też apel, żeby pomyśleć już teraz o tym, co się będzie działo w Gdańsku za 10–15 lat. 

Czyli odór będzie jeszcze większy? 

– Tak, kompostownia jedynie w niewielkiej części zredukowała potencjał biologiczny odpadów. Do kuchennych resztek są dorzucane odpady zielone z miasta, np. kawałki gałęzi, które nie przekompostują się w ciągu paru tygodni. Taki odpad, który nie jest kompostem, trafia na kwaterę, jest ugniatany przez specjalną maszynę, co w połączeniu z wodą opadową stwarza warunki do dramatycznie dużej produkcji gazu. Jeśli chodzi o odczuwalność odorów, kluczowa jest pogoda i kierunek wiatru. Najbardziej narażone są dzielnice położone w sąsiedztwie. Gaz czuć już w Dolnym Wrzeszczu, na Przymorzu czy Zaspie, ale na razie to jedynie incydenty. Myślę jednak, że będą one coraz częstsze. Nawet jeśli ograniczymy ten problem do najbliższych dzielnic, to nadal jest to przestrzeń, którą zamieszkują ludzie. Nie da się tam funkcjonować. I do dalej? W maju ubiegłego roku na jednej z Rad Interesariuszy ustaliliśmy, że powstanie zespół dotyczący strategii zakładu. Spotkaliśmy się z przedstawicielami ZU oraz Gdańskiej Agencji Rozwoju Gospodarczego. Na drugie spotkanie czekaliśmy bardzo długo i było ono wymuszone przez nas. Sprawa utknęła w martwym punkcie. Było to jedynie pozorowane działanie. Ale jak się spojrzy na stronę WWW Zakładu Utylizacyjnego, to dużo jest tam o współpracy z lokalną społecznością i organizacjami pozarządowymi. Dużo w tym PR-u.

W artykule w portalu trojmiasto.pl zarząd ZU wyjaśnia, że stwierdzenie osób krytykujących działalność rady, jakoby formuła prac się wyczerpała, odbiera jako zaskakujące w świetle jej dokonań.

– Osoby od komunikacji z mediami dostają pieniądze, żeby poprawiać wizerunek zakładu. Co innego miały napisać?

I dalej: „Zarząd ZU zapewnia, że głos społeczny jest »niezwykle istotny i wiodący do realizacji oczekiwań«”.

– Mam 61 lat, dobrze pamiętam „Trybunę Ludu”, mnóstwo było tam takich zdań. Te słowa nic nie znaczą.

Słyszę w pana głosie zawód.

– Dużo rzeczy w życiu robię, jestem zadowolony z tego, co mam, jestem też optymistą. Ale czasem w życiu trzeba powiedzieć wprost, że coś nie wyszło. Nie można próbować ciągle robić to samo. Gdy działanie jest nieskuteczne, trzeba powiedzieć: „dość” i zrezygnować. To jest ten moment.

Co dalej z odorem z Szadółek?

– Wszystko jest w rękach społeczeństwa. Politycy, także ci lokalni, reagują dopiero na masowe protesty. Jeśli tych nie będzie, to nic się nie zmieni, a bez tego nasza jakość życia będzie się pogarszać.